poniedziałek, 30 maja 2016

Ballada o horrorze zakupów

Kolejne dziwne fakty o Valancy. Czy kiedyś się skończą? Pewnie nie.

Cześć! Jestem Valancy i nienawidzę zakupów. 

Naszło mnie na pisanie na ten temat głównie dlatego, że niedawno na zakupach byłam. Nikt mnie nie zaatakował, apokalipsa nadal (o dziwo) nie nastąpiła, mam obie nogi, obie ręce i zjadłam dobre lody. Wszystko wspaniale! Jednak nie było wspaniale. A dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.

Przede wszystkim, nie wiem, czy mam manię prześladowczą, czy co, ale zawsze, gdy spokojnie przeglądam sobie ubrania, nikomu przy tym nie szkodząc, mam wrażenie, że co najmniej dwie osoby mnie obserwują i oceniają na podstawie odzieży, którą wybieram. Naprawdę. Starsza pani w kącie niewinnie wertująca swetry? Nie! Jej krzywa mina i spojrzenie na mnie (wcale nie obok mnie) wskazuje na fakt, że nie  podoba jej się para spodni, którą trzymam w dłoniach, wybitnie jej się nie podoba i jestem dla niej świetnym przykładem rozpuszczonej młodzieży. I co z tego, że nigdy więcej jej nie spotkam?

Załóżmy jednak, że w sklepie nie ma nikogo. Prócz sprzedawcy. Przesadnie pozytywnego sprzedawcy, który natychmiast rusza w moją stronę i chce udzielić mi pomocy. Człowieku! Trzymaj się na dystans! Jeśli będę potrzebowała pomocy, poproszę o nią (nieprawda, boję się ludzi)!

Na pewno kupowaliście kiedyś kostiumy kąpielowe czy kąpielówki. Może więc zrozumiecie, jak bardzo źle wpływa to na moje samopoczucie. Choćbym nie wiem, jak dobrą figurę miała w momencie kupowania kostiumu, i tak będę czuła się źle. Wrodzone spaczenie. Ogólnie rzecz biorąc, kupowanie ubrań zazwyczaj obniża moją samoocenę.

I już ostatni, lecz nie mniej ważny powód. Pieniądze! Ubrania są drogie! Ja nie jestem specjalnie bogata i, co ciekawe, nie specjalnie lubię wydawać pieniądze. Nawet więc jeśli znajdę idealne rzeczy, które nie sprawiają mi bólu psychicznego, nie obędzie się bez niego, gdy podejdę do kas...

Także tego... Zakupy są złe. Nie lubię zakupów. *Valancy odreagowuje traumę sprzed kilku dni*

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

piątek, 27 maja 2016

Słów kilka o harcerstwie

Znowu długo mnie nie było i wstawiam randomowe wpisy. słabo, Valancy, słabo.

Jestem harcerką. I biegam. Wbrew pozorom obie te informacje są istotne dla tego tekstu, jak okaże się potem. Lecz od początku. Ostatnimi czasy wielokrotnie zadawane było mi pytanie "dlaczego?". Raczej w stosunku do harcerstwa aniżeli biegania, choć takie przypadki również miały miejsce. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, nie byłam w stanie udzielić odpowiedzi, która zadowoliłaby mojego rozmówcę. Postanowiłam więc zastanowić się nad tym, by później wrócić do tej konwersacji i dowieść, że naprawdę warto.  Oczywiście zapomniałam o tym. Ale przypomniałam sobie o tym przy okazji właśnie biegania. Wróćmy jednak do absolutnych początków.

Miałam wówczas osiem lat, były to wakacje pomiędzy drugą a trzecią klasą. I mimo że wciąż byłam małym brzdącem, spędzanie całych wakacji z rodzicami i młodszym, pięcioletnim wtedy, bratem już mi nieco zbrzydło. Zapragnęłam jeździć na wszelakie obozy i kolonie, tak jak moi koledzy. Postanowiłam więc porozmawiać z moją mamą. Ona zaproponowała mi wstąpienie do KIK'u (Klubu Inteligencji Katolickiej), w którym kiedyś prowadziła własną drużynę. Ja jednak nie wiedziałam, co to takiego, za to moja dobra przyjaciółka była zuchem! Powzięłam więc postanowienie, że również do nich dołączę, co poparła moja mama, dla  której tak naprawdę nie było większej różnicy, czy będę chodziła do KIK'u czy do ZHP, jako że i tak nie była już wtedy przesadnie katolicka.

A więc stało się. We wrześniu 2009 roku pojawiłam się na swojej pierwszej w życiu zbiórce zuchowej. A potem to już jakoś poszło. W 2010 roku, już jako żwawa dziewięciolatka, pojechałam na swoją pierwszą (i ostatnią z resztą) kolonię zuchową. Wspominam ją bardzo dobrze po dziś dzień. Potem byłam harcerką, obecnie zaś należę do drużyny starszo - harcerskiej. I tak oto we wrześniu tego roku minie osiem lat, od kiedy jestem w harcerstwie, co stanowi trochę ponad połowę mojego życia. Lecz nadal nie udzieliłam odpowiedzi na podstawowe pytanie. Po co?

Przede wszystkim nauczyło mnie to wielu rzeczy. Planowania na przód. Odpowiedzialności. Nauczyłam się pracować z dziećmi, osobami nieco starszymi ode mnie również. Zahartowałam się. Nauczyłam się nie zwracać uwagi na pot czy brud. Ale tu przecież nie o to chodzi.

Czas nawiązać do biegania. Nie tak dawno temu w moim planie pojawił się dystans siedmiu kilometrów. Założyłam więc buty i wyruszyłam do pobliskiego lasu. Biegnę sobie tak, już pięć kilometrów za pasem i nagle poczułam pewien zapach. I nie zrozumcie mnie źle, tu nie chodzi o zapach lasu, ten towarzyszył mi przecież przez cały czas. To był zapach obozu. Pewnie ci, którzy nigdy na takim obozie nie byli, bądź byli raz, nie rozumieją za bardzo, o co mi chodzi. Może marszczą teraz brwi, powątpiewając w prawdziwość tego zdarzenia. Mam nadzieję jednak, że harcerze pojmą, o co mi chodzi. Ten właśnie zapach wywołał uśmiech na mojej twarzy. Bo klimat obozu harcerskiego jest niepowtarzalny. Można oczywiście postawić namiot w środku lasu, ale to wciąż nie będzie to samo. Ciężko jest mi to wyrazić. Ale jednak nie można zaprzeczyć, że gdy rozmawiam z innym harcerzem, choćby z innej organizacji, na temat obozu, jest w tej rozmowie pewien rodzaj zrozumienia. Nie jest oczywiście tak, że nie chcę nawiązywać kontaktów z "cywilami". Czasem są one nawet przyjemniejsze. Ale czasem to zrozumienie to jedyne, czego mi potrzeba.


Obozy są męczące. Pod koniec chciałoby się spać całymi dniami. Warunki sanitarne nie zawsze są najlepsze. Mieszka się w namiocie z kilkorgiem innych ludzi tak samo spoconych i zmęczonych jak ty. Jedzenie nie zawsze powala na kolana. Wszędzie są komary, robaki, pająki i inne nieproszone stworzenia. Prawdopodobieństwo walnięcia się młotkiem w palec czy zacięcia się piłą jest aż nadto wysokie. A rany goją się długo, bo wokół pełno ziemi i bakterii, które tylko czekają, by się do nich dostać. A jednak, gdy tylko obóz się kończy, już nie mogę się doczekać następnego.

Valancy