Nagły przypływ weny wymaga nagłych niespodziewanych postów na nieodwiedzanym blogu.
Ostatnio staram się wrócić do swoich dawnych czytelniczych nawyków, czyli zacząć czytać, a nawet je poprawić, czytając lektury lepszej jakości, dobrze napisane, zawierające jakąś treść, czy też głęboko zakorzenione w kulturze. Idzie mi to jak na razie świetnie - cała trylogia fantasy napisana wątpliwie dobrym językiem (choć może to kwestia tłumaczenia), o której jeszcze napiszę oraz trylogia Kinga, napisana już lepiej, choć pierwsza część była napisana w czasie teraźniejszym, a reszta w przeszłym. Poza tym to thriller, więc jest to właściwie rozrywka w czystej postaci, podczas gdy założeniem było bawić się i uczyć. Ale teraz w planach mam już nieco bardziej ambitne lektury, także bądźcie spokojni. Wracając jednak do tematu.
Przeczytawszy kilka książek w ciągu ostatnich dwóch miesięcy, zauważyłam, że robi mi się cieplej na sercu na sam widok pewnych motywów - niektórych całkowicie banalnych. O tym właśnie dzisiejszy post. Czyli 3 motywy poruszające mnie do głębi.
Pierwszy takowy motyw to niezrozumiany geniusz. Młody, chłodny, przystojny, tajemniczy młodzian, w którego głębi kryje się niespodziewany intelekt, którego nikt nie rozumie. Podoba mi się ten pomysł na tyle, że postać charakteryzująca się tymi cechami może być nawet niespecjalnie dobrze wykreowana, a i tak ma duże szanse na zdobycie mojego serca. I tym oto sposobem żaden prawdziwy mężczyzna nie ma szans na podbicie tegoż (nie, żeby którykolwiek próbował), gdyż całą przestrzeń zajmują w nim młodzi Sherlockowie. Motyw ten został wykorzystany niejako (może nie tak dosłownie, ale jednak) przez Carlosa Ruiza Zafóna w "Marinie" i choć czytałam to już dobre parę lat temu jako marny podlotek, bohater tej powieści wciąż siedzi gdzieś w głębi mojego jestestwa.
Uwaga, co mnie porusza, choć jest banalne jak nie wiadomo co? Męska przyjaźń! (Coś dużo tu mężczyzn, czas to zmienić). Nie do końca wiem, czemu, ale wydają mi się strasznie kochane wszelkie opowieści o przyjaciołach, wspierających się nawet w tych "niemęskich" chwilach. Choć damską przyjaźnią, a nawet, o zgrozo, damsko - męską (ale tylko taką, która nie przeradza się później w niesłabnącą na wieki miłość) też nie pogardzę.
Najbardziej zaś uwielbiam coś, co większość przeciętnych czytelników uzna za masochizm. Otóż gdy główny bohater umiera, jestem wniebowzięta. Wyjątkowo frustruje mnie to, że w dużej części utworów wszyscy padają jak muchy, tylko na nich spojrzeć, a już serce mu staje, a główni bohaterowie są wręcz nieśmiertelni. Epickość postaci podkreśla jej tragiczna śmierć, nawet jeśli pozostawia mi w duszy wiecznie krwawiącą ranę.
Podsumowując, kiedyś napiszę książkę o dziewczynie i chłopaku - geniuszu, którzy będą najlepszymi przyjaciółmi i na końcu umrą (spoiler)
Pozdrowienia z drugiego końca internetu,
Pozdrowienia z drugiego końca internetu,
Valancy
Ej! Wara od męskiej przyjaźni! To ja zawsze płaczę przy tym :C (W sumie ja płaczę przy wszystkim. Tak naprawdę płaczę przy okazji wszystkich trzech wymienionych motywów. Męska przyjaźń na prowadzeniu, młody geniusz tuż za nią - choć nie wiem w sumie, młodzi geniusze to jednak młodzi geniusze są. Ojej. AAAAAAAAAAA. *dostaje palpitacji rozkoszy na myśl o wszystkich młodych geniuszach literatury* *to żałosne, ci pisarze to straszni manipulanci, a ja się daję* A co do śmierci bohatera - to tak, śmierć podkreśla epickość, natomiast niekoniecznie chodzi o protagonistę. Szczerze mówiąc z rozwiązaniem, o którym mówisz, spotykałam się bardzo rzadko w mojej, kurczę, bujnej czytelniczej karierze. Aczkolwiek co do wspomnianego już wyżej twierdzenia o ogólnej relacji epickości i śmierci - no to tak. Zgadzam się!).
OdpowiedzUsuńNo więc ogólnie zgadzamy się. :D
B.