środa, 9 listopada 2016

Hymn o zabieganym życiu

Z jakiegoś powodu na pisanie nachodzi mnie późną nocą, podczas gdy tyle ważnych rzeczy jeszcze do załatwienia. Cóż.

Jeszcze raptem dwa lata temu moja codzienność wyglądała zupełnie inaczej, a i przyszłość nie jawiła mi się tak, jak czyni to dziś. Przekonana o braku wszelkich zdolności, zarzuciwszy wszystkie potencjalne zainteresowania, jakie kiedykolwiek miałam, prowadziłam życie  nudne, wypełnione bezwartościowymi książkami i mało rozwijającym zajęciem, jakim jest spędzanie niezliczonych godzin na wszechwielkim portalu YouTube. Jako że wewnątrz swojej małej głowy wymyśliłam, że jestem skończonym beztalenciem, nawet nie starałam się podjąć jakiegokolwiek działania. Jak pewnie wszyscy się domyślacie, w danym momencie tak nie jest.

Wszystko zaczęło się od zmiany otoczenia. Na swojej drodze spotkałam ludzi, którzy zainspirowali mnie do działania, a i pozwolili wierzyć, że może nie wszystko stracone (jednym z nich była wspaniała nasza Bukwa). Teraz siedzę tu, gdzie siedziałam ledwie dwa lata temu może nie zupełnie odmieniona - czy wciąż jestem bowiem histeryczką? Tak. Ale miast dylematu "co robić" w mym umyśle nieustannie wybrzmiewa pytanie "czego nie robić". Ale teraz zaangażowałam się w tyle wspaniałych rzeczy - harcerstwo, szkoła muzyczna, Liga Debatancka, konkursy przedmiotowe, całe mnóstwo rzeczy, które mnie interesują i sprawiają mi radość. I choć nie całe moje życie to fiołki i róże, i choć przyznaję, że jestem w stanie przypomnieć sobie czas, kiedy czułam się lepiej ze sobą, miałam wiele, co utraciłam, to przecież i tak jest o niebo lepiej niż te dwa lata temu.

Zdarzają się nie raz momenty, gdy napada mnie chęć rzucenia wszystkiego i wyjechania w Bieszczady, szczególnie w tym mrocznym i ponurym miesiącu, jakim jest listopad. Gdy pracy zbyt wiele, ciągle ktoś czegoś ode mnie chce, a ja akurat mam gorszy dzień i mam ochotę zwinąć się w kulkę i płakać. Napawa mnie lęk przed niewyrobieniem, porażką. Czy jest to lepsze niż stałe uczucie marnowania cennego czasu? Po stokroć.

Do czego zmierzam, zapytacie może. Gdzie w tej chaotyczniej, natchnionej wieczorną rezygnacją wypowiedzi treść? Aby uprościć przekaz tego faktycznie nieco zamotanego posta, ujmę go w punktach, jako że moja miłość do tworzenia list jest niezmierzona.

  1. Ludzie, na których się napotykamy i którym poświęcamy nasz czas czy zainteresowania, mogą mieć większy wpływ na nasze życie, niż mogłoby się to z pozoru wydawać.
  2. Choć napawa mnie lęk przed następstwami mych działań, jestem niezwykle szczęśliwa, że robię to, co robię.
  3. Nie mam czasu. *To akurat nie jest specjalnie mądre*


No. Post z rodzaju "Valancy udaje, że ma mądre przemyślenia". 

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

V.

sobota, 29 października 2016

Smutna opowieść o wizerunku i o tym, kiedy myślałam, że mam to gdzieś, a nie miałam

Każdy z nas usłyszał w trakcie swojego życia całe mnóstwo frazesów, które zachęcały, a i wciąż zachęcają, do  bycia sobą, do niezmieniania się ze względu na to, co ludzie pomyślą. Niech Twój wygląd nie będzie tobą! To nie wygląd  świadczy, kim jesteś! Bądź sobą!

Zawsze myślałam sobie, że w sumie to trochę w tym racji jest. I starałam się jak mogłam nie zmieniać swojego wizerunku ze względu na czyjś nieopatrzny komentarz czy sam domysł, że mógłby coś pomyśleć. I choć wiedziałam, że przykładam dość dużą wagę do tego, co ludzie powiedzą, myślałam raczej w kategoriach zachowania, charakteru. Tak przynajmniej mi się wydawało.

Aż do momentu, kiedy zdałam sobie sprawę, że moja podświadomość zakpiła ze mnie i tak naprawdę dużo więcej myślę o moim wyglądzie niż miałam tego świadomość.

Zacznijmy tę historię od krótkiego wstępu. Jak już pewnie wszyscy się zorientowali, mam piętnaście lat. Za czasów mojego wczesnego dzieciństwa miałam piękne długie kręcone włosy, które potem w czwartej bodajże klasie ścięłam. I tak trzymałam je w zakresie od uszu do ramion przez dobrze trzy lata. A potem, po wizycie u fryzjera, która nastąpiła na krótko przed początkiem gimnazjum, doszłam do wniosku, że mam tego dość i chcę wrócić do dawnych dobrych lat, kiedy to moje włosy były piękne i długie.

Przetrwałam w tym postanowieniu bardzo długo, bo tak oto minęło 2 i pół roku od tej decyzji, a ja podcinałam włosy może dwa razy. I muszę przyznać, że są prawdopodobnie dłuższe niż kiedykolwiek, choć trochę już zniszczone. Zupełnie podświadomie podpięłam je do swojego wizerunku. I tu zaczął się problem.

Tydzień czy dwa temu kadra mojego szczepu *harcerstwo znów, jeejj* rzuciła pomysłem, żeby wziąć udział w akcji Daj Włos, która organizowana jest przez fundację Rak&Roll. Idea bardzo mi się spodobała, pomyślałam sobie "Łał, ale super. Chcialabym wziąć w czymś takim udział." Więc wzięłam linijkę i odmierzyłam konieczne 25 cm. Tuż pod uchem.

Pierwszą myślą, która przeszła mi wtedy przez mózg, było "będę wyglądać tragicznie". A potem "nie, nie będziesz, chodziłaś tak przez 3 lata, to nic takiego, włosy nie palce, odrosną". Ale następną było "co, jeśli moi znajomi spojrzą na mnie inaczej?".

Tej myśli się wstydzę. W końcu jeśli ktoś zmieniłby zdanie o mnie na podstawie długości włosów, raczej nie powinno mi zależeć. Bo i czemu? Nie zmienia to faktu, że przeszło mi to przez głowę.

Szukałam powodu, dla którego takie myślenie w ogóle się we mnie zagnieździło. I szczerze powiedziawszy, nie wiem. Może to przez to, że ktoś kiedyś bardzo mi bliski powiedział "wiesz co? nie ścinaj włosów. Tak ci ładniej"? Może to przez to, że gwałtowne zmiany mnie przerażają? Może miały na to wpływ jeszcze inne czynniki? Faktem jednak jest, że mój wizerunek zewnętrzny jest dla  mnie dużo ważniejszy niż mi się wydawało.

I wiecie co? Zetnę te włosy. W ramach terapii behawioralnej. Coby stawić czoła lękom. I niech myślą, co chcą.

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

poniedziałek, 24 października 2016

Nadchodzi listopad, wszyscy do bunkrów!!

To nie jest tak, że nie czytam. Nieee

Jak może pamiętacie ale raczej nie, mniej więcej rok  temu dodałam posta o tym, jak nie poddać się jesiennej chandrze. *Autoreklama zawsze na plus, nie?* Jest tam kilka mądrych rzeczy, kilka mniej mądrych, tak czy owak przetrwałam, co chyba jest rzeczą pozytywną. I żyłam sobie dalej w błogiej nieświadomości nadchodzącego nieszczęścia, aż do teraz. Drodzy państwo, listopad wrócił.

W tym roku przyjęłam nieco inną technikę radzenia sobie z rzeczywistością. Postanowiłam wyjść jej na przeciw i nie wmawiać sobie, że noc to dzień, a krowa to byk. W tym roku poddam się jesiennej melancholii pełną piersią, acz postaram się to uczynić w sposób niezagrażający mojemu życiu ani zdrowiu, zarówno fizycznemu jak i psychicznemu. Jak, zapytacie? Bardzo dobrze, że pytacie. Oto trzy podstawowe prawa dosmucania:

Jak się dosmucić by się nie zasmucić?

 Jak bowiem rzekł Dosmuczacz z Kabaretu Starszych Panów, czasem warto dosmucić. Ale zasmucić to już inna sprawa.

Precz z oszustwem!

Nie wmawiajmy sobie, że świat jest radosny i kolorowy. Świat jest smutny. Świat jest szary. Świat jest martwy.

Lecz niech żywi nie tracą nadziei!
Na przykładzie zeszłego roku można sprawdzić, że listopad w końcu mija. A potem są Święta, narty, a w końcu wiosna. Tak więc stawmy czoła temu potworowi z nadzieją na lepsze jutro.

Kaptury. To ich pięć minut.
Zacna niewiasta o imieniu zaczynającym się na literę T. rzekła mi "Słuchaj! Ściągaj ten kaptur. To jedynie dodaje Ci żałości". Lecz droga niewiasto, a i inni poskramiacze kapturów - oto właśnie w tym wszystkim chodzi. Chodzi o to, by dosmucić.


To są trzy podstawowe prawa dosmucania. Pamiętajcie o kapturach. 

Minuta na tegomiesięczne osiągnięcie:

Szanowni państwo, po raz pierwszy w całym moim miernym istnieniu udało mi się prowadzić dziennik przez dłużej niż tydzień. Jest to świetna metoda usuwania z siebie nadmiaru szalonych emocji bez konieczności krzyczenia na szczeniaczki. Także serdecznie polecam.

Valancy

środa, 5 października 2016

Stres w życiu organizmu żywego

Jak radzić sobie ze stresem? Nie wiem.

Szanowni moi domniemani czysto teoretyczni czytelnicy. Bez bicia przyznaję się, że jestem personą choleryczną. Cholerykiem. Cóż to w praktyce oznacza, zapytacie. Według miłościwie nam panującego Słownika Języka Polskiego słowo choleryk określa osobę mającą skłonności do niezadowolenia i agresji, cechującą się impulsywnością. Co tu wiele mówić, tak właśnie jest. A jako choleryk mam prawo powiedzieć, że to wcale nie jest spoko. 

W dodatku do impulsywności i różnych ciekawych cech charakteru mam piętnaście lat, co może być lub nie być powodem faktu, że krzywa moich nastrojów wygląda jak wzburzone morze w czasie sztormu. Oprócz tego jestem także personą dosyć ambitną. Do czego zmierzam?

Drodzy Państwo, jak pewnie połowa społeczeństwa, jestem permanentnie zestresowana, co w moim przypadku objawia się niepohamowaną agresją, wybuchami szaleńczego śmiechu, nasileniem huśtawki nastrojów, absolutnym wyczerpaniem i wszechobecnym krzykiem.

Z naciskiem na krzyk.

Miesiąc już przeszło temu zaczął się rok szkolny, co oznacza dla mnie ostatni rok gimnazjum. I nie jest dobrze, drodzy państwo, bo zdążyłam już milion trzy razy zgubić zeszyt do matematyki, posiać gdzieś mysz komputerową, pochłonąć ogromną ilość gorzkiej czekolady *kocham gorzką czekoladę* i spędzić wiele godzin na próbowaniu się skupić. Kalendarz pęka w szwach, myśli pędzą niczym konie, sprawdziany, kartkówki, życie, zbiórki.....


Jak radzić sobie ze stresem? Drodzy Państwo, nie mam pojęcia. Jeśli ktoś wie, chętnie posłucham. Ale w pewnym sensie zaakceptowałam swój stres, dzięki czemu nie stresuję się tym, że się stresuję.

To właściwie post o niczym. O skłonności do stresu. Wybaczcie, znajomi, mój krzyk. 

Valancy


sobota, 17 września 2016

Najlepszy język to język żywy, jak wiadomo. Ja jednak wolę czytać - o lekturze w obcym języku.

Nadszedł ten moment mojego życia, kiedy zdałam sobie sprawę, że tłumaczenia, choćby i genialne *co zdarza się rzadko*, rzadko kiedy oddają to, co zostało zaklęte w literach przez autora. I choć może jako osoba niemówiąca wieloma językami od początku świata, niektórych rzeczy nie pojmę nigdy, to lektura w języku oryginalnym książki sprawia mi dużo więcej radości niż w tłumaczeniu.

Oczywiście mówię tu o książkach oryginalnie napisanych po angielsku, jako że żadnego innego *poza polskim, rzecz jasna* nie znam na tyle dobrze, by móc w nim czytać. Moim marzeniem, między innymi właśnie z powodu książek, jest zostać poliglotą, który posiadłby sekrety tak wielu języków, jak to tylko możliwe. Cóż, moja motywacja jest ogromna, lecz jak na razie zabrałam się za jedynie rosyjski i niemiecki, którymi nadal nie posługuję się dobrze. Ale mam plany na przyszłość - to się liczy.

Ostatnimi czasy, jak pewnie wiecie, został wydany scenariusz sztuki, która została umiejscowiona w świecie Harry'ego Pottera. Oczywiście nie mogłam czekać na tłumaczenie, więc czym prędzej nabyłam egzemplarz po angielsku i zagłębiłam się w lekturze. I powiem Wam, że była to jedna z lepszych moich decyzji. Potem zabrałam się za resztę książek z tej serii w ich oryginalnym języku i choć już wcześniej darzyłam je głębokim uczuciem, to teraz podobają mi się dużo bardziej.

Jak to ze mną bywa, cała się podekscytowałam i teraz na moich półkach czekają takie książki, jak "To kill a mocking bird", "The adventures of Sherlock Holmes" czy "Alice in Wonderland". Do zobaczenia za dwa tygodnie, kiedy to wszystko przeczytam.

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

środa, 14 września 2016

O tym, jak ekscytacja i wysokie oczekiwania zostały brutalnie stłamszone wraz z moim samopoczuciem

Czasem dobrze jest zrobić takie małe podsumowanie sytuacji. 

Dzień dobry. Wcale nie czuję się dobrze.
To jest stokrotka. Stokrotki są super.

Z pewnością gdzieś tam znajduje się chociaż jedna osoba, która widząc to, rzekłaby - Valancy, powiedz mi, dziecko. Ile ty masz lat? 15? Czy ktoś umarł? Nie? To jakie ty możesz mieć problemy?

Cóż, wcale nie twierdzę, że nie przesadzam. Jestem wręcz absolutnie pewna, że nieco dramatyzuję. Ale mój blog, moje zasady. Więc refleksji czas nastąpił.

Pod koniec wakacji byłam wyjątkowo podekscytowana. Tyle fascynujących rzeczy miało się wydarzyć! Czekały mnie liczne spotkania ze znajomymi, powrót do szkoły muzycznej, konkurs biologiczny, zbiórki harcerskie, no po prostu miód malina. Aczkolwiek większość tych rzeczy okazała się wcale nie być tak ekscytującą, jak mogłoby się z początku wydawać. Oprócz tego spotkał mnie pewien poważny zawód na odcinku towarzyskim. Ogólnie rzecz ujmując, dramat.

Trwam sobie teraz w rzeczywistości perfidnie szarej i monotonnej, starając się nie zapuszczać w ciemne zakątki własnego umysłu. Piszę nieskończone ilości wstępów do opowiadań, których prawdopodobnie nigdy nie dokończę, rozmyślam nad dziwnymi snami, które ostatnimi czasy nawiedzają mnie co noc i czekam. Bo w głębi duszy liczę na to, że pewnego dnia poczuję się lepiej i wstanę, by zrobić coś ze swoim życiem. Przynajmniej do tej pory to właśnie czyniłam.

Dziś właśnie nie poczułam się lepiej. Ale postanowiłam, że samo się nie zrobi. Dlatego też piszę ten post - coby pozbyć się części skumulowanych emocji i zrobić coś. Cokolwiek. A potem... Pójdę pobiegać? Napiszę wiersz? Jeszcze nie wiem. Ale czas przestać udawać, że wszystko jest w porządku, a za to postarać się, by naprawdę tak było. Życzcie mi szczęścia,

*stanowczo dramatyzuję.*

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

sobota, 10 września 2016

Post, który zawiera w sobie wiele książek przeczytanych w wyjątkowo pięknej scenerii.

Ostatnie wspomnienie wakacji zawiera się w tym poście...

Ostatnie dwa tygodnie wspaniałych dwóch wolnych miesięcy spędziłam w Grecji. Oprócz długich górskich wędrówek, licznych morskich kąpieli, oraz  ciepłych promieni słońca, był to czas długich godzin spędzonych na lekturze. Postanowiłam nie pisać o każdej z tych książek z osobna, choć zapewniłoby mi to posty na przynajmniej trzy tygodnie, (nie wolno iść na łatwiznę!) bo już niedługo szczegóły zatrą się w mojej pamięci, wszystko straci sens, pozostanie tylko mrok ból i nienawiść. Dlatego też wszystko zawrę w jednym poście, ażeby to miało ręce i nogi. Do dzieła więc!

Władca Pierścieni

Dawno temu postanowiłam, że nie obejrzę filmów z tej serii aż do momentu, kiedy przeczytam wszystkie trzy książki od deski do deski. Poległam, bo pewnego wieczora obejrzałam pierwszą część wraz z grupą znajomych. Na szczęście przespałam połowę. Tak czy owak, na początku wakacji powiedziałam sobie - dość tego, Valancy! Nadszedł ten czas! I przeczytałam. I wpadłam po uszy. Język, którym posługiwał się pan Tolkien malował w moim umyśle obrazy wyraźniejsze niż wydawać by się mogło to możliwe. Częstym zarzutem, z którym się spotykałam były liczne opisy otoczenia, ale mnie one właśnie urzekły. Choć może chwilami miałam ochotę coś przeskoczyć wzrokiem bez czytania, to mimo wszystko nie żałuję ani sekundy, którą spędziłam na czytanie tych książek.

Maladie

"Maladie" to zbiór opowiadań, których autorem jest Andrzej Sapkowski.  Jest to szeroko rozumiane fantasy, mam wrażenie, że niektóre opowiadania zahaczają o science - fiction. Bardzo lubię zbiry opowiadań, ponieważ są bardzo niezobowiązujące - w każdej chwili możesz przeskoczyć do następnego. Ja osobiście przeczytałam wszystkie po kolei i bez wahania zaliczyłam je do moich ulubionych książek. 

Zaginiona

Powiem Wam, że czuję się okłamana, przez przestarzałe wydanie. Zgadnijcie, czym jest "Zaginiona"? Tak! Kontynuacją serii o Kuzynkach Kruszewskich! Fenomenalnie! Część ta zawiera w sobie dwie historie, których bohaterkami są wyżej wymienione - "Zaginiona" i "Czarne Skrzypce". W pierwszej Stanisława zmaga się z tajemniczą chorobą, alchemicznym trądem, na który nie ma lekarstwa. Jedyną szansą na przeżycie wydaje się być pomoc niejakiej Annie Czwartek, sieroty, która ma całkiem ciekawą teorię na temat swojego pochodzenia. Ta druga to opowieść o próbie pomocy Zuzannie, dziewczynie absolutnie nieprzytomnej, zamkniętej w czeluściach własnej głowy.

Ready Player One

Autorem tej powieści jest niejaki Ernest Cline. Akcja odgrywa się w stanach zjednoczonych w latach czterdziestych dwudziestego pierwszego wieku. Ludzie wykorzystali już wszystkie zasoby naturalne, panuje ogólnoświatowy kryzys energetyczny. Bezrobocie jest ogromne, duża część społeczeństwa żyje w tak zwanych stosach - górach przyczep, camperów itp. W jednym  z takich stosów mieszka Wade Watts, chłopak, który większość swojego życia spędza w OASIS, darmowej wirtualnej rzeczywistości, w której można uczyć się, poznawać nowych ludzi, po prostu żyć. Gdy umiera założyciel i twórca OASIS, James Halliday, rozpoczynają się poszukiwania "wielkanocnego jaja", które ukrył on gdzieś w wirtualnym świecie przez śmiercią. Wade bierze w nich udział.

Powiem tak - książka zachwyciła mojego brata, który jest kilka lat młodszy ode mnie. Nie czyta on wiele, stwierdziłam więc, że musi być dobra. Na początku bardzo mi się nie podobała. Potem trochę się przekonałam, ale nadal mnie nie zachwyciła. Chyba po prostu nie jestem fanem książek o wirtualnej rzeczywistości. Nie wiem. Nie była świetna.

Harry Potter and the Cursed Child

Jestem ogromną fanką Harry'ego Pottera odkąd skończyłam osiem lat. Czyli już kawał czasu. Kiey więc usłyszałam o tej książce, oczywiście zapragnęłam ją mieć. Natychmiast. Zanim zacznę rozpływać się na treścią - ta książka jest tak śliczna! Ma cudowną okładkę o miłej fakturze, papier ma taki ciepły odcień, no po prostu ach! Jak wiecie, nie jest to powieść, a scenariusz, ale mi osobiście to nie przeszkadzało, ani to, ani język angielki, który właściwie nadawał wszystkiemu niepowtarzalnego uroku, czego nie da się uchwycić w najlepszym choćby tłumaczeniu. 


To by było na tyle. Nie jest tego może jakoś dramatycznie dużo, ale sądzę, że jak na dwa tygodnie spokojnie wystarczy. Do usłyszenia.

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

czwartek, 18 sierpnia 2016

Poczuj lato Book Tag

Dzień dobry!

Choć w momencie pisania tego posta *postu? Niee, chyba posta* za oknem moim siąpi nieprzyjemny deszcz, a w momencie publikacji mija połowa sierpnia, postanowiłam ruszyć na podbój pewnego tagu. Mowa tu o Poczuj lato Book Tag. Bez dłuższych wstępów, rozpocznijmy!


1. Książka lub seria, którą chcesz przeczytać w wakacje.

Jako że wakacje powoli już się kończą, wybrałam serię, którą chciałam przeczytać na początku, a obecnie jestem już w trakcie. Mowa tu oczywiście o Władcy Pierścieni! Odkąd pamiętam, zawsze chciałam przeczytać tę książkę, jednak wydawało mi się, prawdopodobnie z resztą słusznie, że jestem na nią zbyt mała, język będzie za trudny, a ja nic nie zrozumiem. Całe szczęście mam wrażenie, że te czasy przeminęły, tak więc dziś cieszę się lekturą tych wspaniałych dzieł. Dlaczego mam wrażenie, a  nie mam pewność? Cóż, nigdy nic nie wiadomo, może mi się tylko wydawać, że Śródziemie stanęło przede mną otworem, a tak naprawdę  jego zakątki wciąż mogą być pogrążone w mroku...


2. Książka z żółtą lub niebieską okładką.

"Maladie i inne opowiadania" autorstwa Andrzeja Sapkowskiego zamknięta jest w okładce utrzymanych w odcieniach niebieskiego, choć nie są to raczej letnie widoki. Nie miałam jeszcze okazji przeczytać tej książki, mimo że znajduje się na mojej półce już od dłuższego czasu i zajmuje bardzo wysokie miejsce w moim niebieskim notesiku. Mam nadzieję zabrać się za nią jeszcze przed końcem sierpnia.


3. Twój plażowy must have. 

Cóż, jakoś tak się dzieje, że gdy w mojej okolicy jest morze, zaczynam czytać gwałtownie szybciej. Może jest to kwestia nudy, może czegoś innego, tak czy owak ilekroć wyjeżdżamy z rodziną na słoneczne wybrzeża wszelakich krajów, połowę mojego wyposażenia stanowią książki, których nigdy nie jest dostatecznie dużo. Ciężko więc stwierdzić, która z nich jest plażowym must have. Ale jako że w sezonie plażowym pochłaniam ogromne ilości kryminałów, padło właśnie na kryminał - "Morderstwo w Orient Ekspresie" Agaty Christie, czyli jedna z moich pierwszych książek tego gatunku.


4. Książka z okładką, która kojarzy Ci się z wakacjami.


Musiałam nieźle zagłębić się w swoje zbiry, żeby udzielić odpowiedzi na to pytanie. Ale w końcu udało się. Uwaga, uwaga, "Robinson Kruzoe"! Plaża, statek, zarośnięty mężczyzna w łachmanach - czy nie jest to iście wakacyjna sceneria?


5. Powieść, która wywołała u Ciebie słoneczny uśmiech.

Postanowiłam nagiąć trochę zasady i wybrać nie powieść, a książkę dla dzieci wypełnioną opowiadaniami. Mowa tu o książce "Co tam u Ciumków?", która poprawiała mi humor nawet gdy wyrosłam już z czytania na dobranoc. Ilekroć bardzo stresowałam się czymś, co miało się stać za dzień czy dwa, sięgałam po tę pozycję, coby pomogła mi zasnąć. Zdradzę Wam tajemnicę - działało za każdym razem.


6. Książka, przez którą wylałeś morze łez.

Jestem osobą dość emocjonalną, nie jest specjalnie trudno mnie wzruszyć czy doprowadzić do łez. Bardzo często towarzyszę bohaterom w ich chwilach załamania, płacząc wraz z nimi. Postanowiłam jednak wybrać "Błękitny zamek", czyli jedną z moich ulubionych książek, którą polecam każdemu.


7. Najlepsza impreza w książce, czyli taka, w której chciałbyś uczestniczyć. 

Ja nie bardzo lubię imprezy jako takie, głośna muzyka i tłum ludzi wokół mnie napawają mnie raczej przerażeniem aniżeli radością. Zaparłam się jednak w postanowieniu, że odpowiem na to pytanie. Tym oto sposobem wybrałam książkę "Cinder", pierwszą z Sagi Księżycowej. Bal pod koniec tej powieści miał w sobie coś z dawnych bali - suknie, tańce, bajer - co pociąga mnie dużo bardziej niż współczesne zabawy.


8. Powieść z historią łatwą jak jazda na rowerze.

Tutaj powiem o książce bynajmniej nie letniej, ale takiej, którą bardzo przyjemnie mi się czytało, a jej fabuła nie był specjalnie skomplikowana. "W śnieżną noc" autorstwa Johna Greena, Maureen Johnson oraz Lauren Miracle z pewnością w tej kategorii się mieści, jeśli więc potrzebujecie książki, z którą miło się dpoczywa, serdecznie polecam.


9. Powieść, do której musiałaś dojrzeć jak kwiat.

Jako że nie uważam się za osobę nadmiernie dojrzałą, postanowiłam znowu nagiąć zasady i wybrać powieść do której wciąż muszę dojrzeć. Na zakończenie trzeciej klasy podstawówki dostałam książkę autorstwa Olgi Tokarczuk pod tytułem "Tam, gdzie spadają anioły". Podjęłam próbę przeczytania jej już wtedy, szybko się jednak zniechęciłam, tak samo zresztą jak pięć lat później. Wciąż czekam, aż zbawcza dojrzałość otworzy mi oczy na wartość tej książki. Może to nigdy nie nastąpić. Kto wie?


Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

sobota, 13 sierpnia 2016

20 książkowych faktów o mnie

Ach, tagi. Czyż nie są wspaniałe?

No joł. Postanowiłam znów nieproszona zabrać się za tag, który tym razem podpatrzyłam u Tutti, która może tak troszeczkę jest moim autorytetem. Tak troszeczkę...

1. Najwięcej czytałam w trzeciej klasie. Choć może nie były to książki zaawansowane, mądre czy wartościowe, pochłaniałam je w ilościach iście hurtowych. Po dziś dzień w mojej biblioteczce można znaleźć pozostałości tych złotych ilościowo dni.


2. Jestem beznadziejna w pożyczaniu książek, a raczej w ich oddawaniu. Za dawnych dni miałam pewną przyjaciółkę, z którą pożyczałyśmy sobie nawzajem książki przez cały czas. Do dziś posiadam całą walizkę jej własności... Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko dodać, że i ona  pewnie ma podobną ilość moich pozycji.


3. Jem i piję podczas czytania. Dam Wam teraz wielokropek na wydanie z siebie okrzyku grozy... No wiem, wiem, ale pokusa jest zbyt silna! W końcu co jest lepsze niż jedzenie i książki? Jedzenie i książki razem!


4. Książki noszę ze sobą wszędzie. Szczególnie ostatnio. Idziesz na spotkanie ze znajomymi? Weź ze sobą pięćset stronicową cegłę! A co, jeśli się spóźnią? Co, jeśli Ty spóźnisz się na autobus? Co, jeśli nie przyjdą, bo jesteś słaby/a i Cię nie lubią? Nigdy nic nie wiadomo. Trzeba być przygotowanym na każdy scenariusz.


5. W zeszłym roku przeczytałam cały podręcznik do chemii. W ramach nauki do konkursu, ale nie powiem, nie było to dla mnie nieprzyjemne.


6. Najbardziej lubię czytać... w czasie śniadania. Podczas gdy cały świat wielbi czytanie wieczorami, czym również nie pogardzam, ja najbardziej lubię czytać z samego rana, jako że śniadanie to pierwsze, co robię. W wakacje koło siódmej. Ale czemu budzę się koło siódmej, to ja już naprawdę nie wiem. To jest jakaś klątwa.


7. Zakładam książki listami. Zawsze miło jest mieć przy sobie list. Gdzie lepiej je przechowywać, jeśli nie w książce? A jeśli już tam jest, to niech pełni jakąś funkcję. Chociaż ostatnio mam zakładkę. Ma na imię Marian.


8. Nie mam nic przeciwko złamanym grzbietom. Uważam, że wtedy wyglądają, jakby miały właściciela, a to nadaje im charakteru. A czytanie bez łamania grzbietu doprowadza mi do szału.


9. Moja lista książek do przeczytania zawiera dokładnie 22 pozycje. A przynajmniej tyle jest zapisanych w moim niebieskim notesiku.


10. Podczas czytania najbardziej lubię pić czarną herbatę z malinami. Może to kwestia tego, że ja w ogóle bardzo lubię herbatę z malinami? 


11.  Słucham audiobooków podczas biegania. Nie jest to może najbardziej oryginalna rzecz na świecie, ale cóż... Jakoś wtedy mniej zwracam uwagę na to, że biegnę, a bardziej na to, co dzieje się w książce.


12. Nigdy nie słucham audiobooków na przyśpieszeniu. Wiem, że wiele osób to robi, więc i ja kiedyś spróbowałam. Ale przez cały czas towarzyszyła mi atmosfera pośpiechu i niepokoju. Więc wróciłam do normalnego, niepraktycznego tępa.


13. Uwielbiam fantastykę. Jest to mój absolutnie ulubiony gatunek, choć prawdopodobnie istnieje wiele bardziej wartościowych książek. Magiczna rzeczywistość przepełniona elfami, krasnoludami i innymi istotami jest wyjątkowo miła mojemu sercu.


14. Dość często przeżywam czytelnicze kryzysy. Czym jest to spowodowane? Jak to zatrzymać? Jak się wyleczyć? Nie wiem. Nauka pozostaje w tej kwestii bezsilna.


15. Moją ulubioną książką jako małej dziewczynki była "Mała księżniczka". Pozostaje ona droga mojemu sercu do dziś. Muszę przyznać, że przeczytałam ją przynajmniej sześć razy. 


16. Lubię czytać w wannie, choć nie robię tego specjalnie często. Znowu dam Wam wielokropek na okrzyk grozy... Ale jak się powstrzymać? Woda jest taka ciepła, książka taka ciekawa. 


17. Przez wiele lat próbowałam przekonać mojego młodszego brata, jak na razie jednak bezskutecznie. Chłopak ten jest niereformowalny. Do tej pory czytał on tylko "Dziennik Cwaniaczka", którego szczerze nienawidzę. 


18. Najbardziej lubię czytać na podłodze. Ale na jednej konkretnej podłodze. Mój dywan jest taki miły, choć może niespecjalnie miękki. Poza tym tam jest najlepsze światło - ach, uroki okna dachowego.


19. Absolutnie kocham, wielbię, adoruję, miłuję biblioteki. Atmosfera wewnątrz nich po prostu nie chce wypuścić mnie ze swoich zdradzieckich szponów. Nie muszę nawet niczego wypożyczać. Mogę w nich tylko siedzieć pod półką i zostać tam na wieki. Niech mole i książki wchłoną mnie w siebie, żeby nikt mnie nie zauważył i żebym mogła nigdy nie wychodzić.


20. Podobny stosunek jak do bibliotek mam do księgarni. Tyle że wyjście stamtąd bez zakupów jest raczej niemożliwe.

Pozdrowienia z drugiej strony internetu,

Valancy

środa, 10 sierpnia 2016

7 rzeczy, które w tajemniczy sposób zanika w czeluściach mojego bałaganu. Zawsze

Dzisiaj będzie nadzwyczaj (pozwólcie, że posłużę się parszywym tym określeniem) "randomowo".

Postanowiłam zrobić coś, czego nigdy nigdzie nie widziałam. Prawdopodobnie dlatego, że nie ma to najmniejszego sensu. O cóż chodzi, moi drodzy, już tłumaczę.

Kto mnie zna, ten wie, że jestem całkiem, cóż, roztrzepana. Mam także skłonność do posiadania bałaganu, rozgardiaszu, burdelu, jak zwał, tak zwał. Co za tym idzie, zazwyczaj sprawia mi problem znalezienie różnych rzeczy. Ciekawym jest, że lista rzeczy zgubionych zawiera kilka stałych elementów, które zawsze znikają w tajemniczych okolicznościach. I tę oto listę postanowiłam Wam zaprezentować. Oto

Lista rzeczy, których nigdy nie mogę znaleźć 

1. Beret harcerski
 
Nie wiem, na jakiej zasadzie to działa, ponieważ mam jedną szafę, w której ten beret jest. A raczej berety, bo na przestrzeni lat kupiłam chyba z sześć. Wszystkie są gdzieś w tej szafie. Prawdopodobieństwo znalezienia beretu rosło z każdym nowym zakupem, a jednak zdarza się to tak samo często - nigdy.

2. Pendrive

Z tym jest już gorzej, bo nie ma jednego określonego miejsca, w którym należy go szukać. A ilość pudełek, koszyczków i szuflad wydaje się być iście przerażająca. A gdy już się znajduje, to zazwyczaj w takich miejscach, jak szuflada ze skarpetkami albo futerał na gitarę...

3. Podręcznik do geografii

*Z tego miejsca pozdrawiam M.* Nie wiem, czy to wynika z mojej ukrytej *wcale nieukrytej* niechęci do tego przedmiotu, ale ilekroć zbliża się zeń sprawdzian, mój podręcznik znika w tajemniczych okolicznościach.  I nic tu nie pomaga fakt, że wszystkie inne podręczniki grzecznie stoją na półce czy leżą w pudełku. On zazwyczaj okazuje się być pod szafą czy za łóżkiem. Jak? Nauka do tej pory tego nie wyjaśniła.

4. Igły

Nikogo to nie dziwi. Igły są małe, a ja raczej nie odkładam ich na miejsce. Ale żeby wszystkie na raz?! Ostatni raz gdy sprawdzałam, było pięć. Teraz nie ma żadnej. Jak?

5. Długopis

Nie zrozumcie mnie źle, to nie jest tak, że ja mam jeden długopis. Ja mam ze dwa tuziny długopisów. Ale co z tego, jeśli w najbardziej krytycznym momencie wszystkie decydują dostać nóżek i uciec w siną dal?

6. Skarpetki do pary

Problem ten można rozwiązać w bardzo prosty sposób - łączyć skarpetki w pary. Ale kto ma na to czas? Inna sprawa, że to mi jakoś specjalnie nie przeszkadza - co ciekawe zazwyczaj przeszkadza to bardziej innym niż mnie...

7. Legitymacja szkolna

Drodzy państwo, ja nie wiem, naprawdę nie mam pojęcia, jak można  gubić legitymację za każdym razem, gdy się jej użyje, ale ja właśnie to robię. A wieczór przed wszelakimi wyjazdami zawsze upływa mi na panicznym przerzucaniu tony obiektów w celu odnalezienia jednego małego kartonika, który umożliwia mi płacenie o połowę mniej za bilety. To brzmi absurdalnie, nieprawdaż?

Czy jest rada na ten problem? Czy ktoś może mi pomóc? Mogłabym na przykład zacząć odkładać rzeczy na miejsce...


Meh


Bardzo lubię cyfrę siedem, dlatego też zakończę w tym miejscu tę morderczą wyliczankę. Jako osoba mająca wieczny bałagan, chciałam z tego miejsca złożyć wyrazy uznania dla wszystkich pedantów, perfekcjonistów oraz ludzi porządnych z wyboru. Podziwiam i mam nadzieję, że kiedyś z kimś takim zamieszkam. Albo nie wiem, wyjdę za niego. Cokolwiek. Porządek to czarna magia.

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

poniedziałek, 8 sierpnia 2016

Biegowe perypetie Valancy, wakacyjna utrata sportowego ducha i zdjęć też kilka na dokładkę.

Przez cały post przewijają się zdjęcia. Są to zdjęcia, które zrobiłam w czasie swych przebieżek we wszelakich miejscach. Mam nadzieję, że Wam przypadną do gustu.




Część może pamięta, że kiedyś tam dawno wspominałam, że biegam. Było to szczerą prawdą. Z jakiegoś tajemniczego powodu moje niechętne do niczego ciało było w stanie wstać z wygodnego krzesła obok biurka *no dobra, jest ono raczej średnio wygodne, ale wiecie, o co chodzi* i ruszyć na podboje warszawskich ulic, parków i okolicznych lasów - sekret do dziś nierozwiązany przez naukę. Trenowałam całkiem regularnie, osiągając nawet jako takie efekty. Czemu piszę w czasie przeszłym? No cóż...

Jak cały internet i okolica wie, pojechałam na obóz harcerski na dłużej niż zwykle, bo aż na 32 dni. Liczba nie byle jaka, ponad miesiąc w lesie. Nie powiem, te obozy zawsze służyły mojej kondycji - zwykle chudłam (choć powiedzmy, że do tęgich nie należę), zazwyczaj robię się silniejsza - dziesiątki przeniesionych żerdzi i wędrówki z plecakiem robią swoje. Mimo wszystko stanowi to nieco smutny czas dla mojej kondycji, choć przecież chodzę dużo więcej, oddycham świeżym powietrzem, poruszam się po terenie mniej przyjaznym moim nogom niż asfalt czy kostka. Co nie zmienia faktu, że jestem odcięta od treningów w ich czystej postaci. Do tej pory jako marny proch uczestnika nie bardzo mogłam oddalać się na zabójczą odległość choćby i kilometra, a i czasu na to nie ma. Spodziewam się, że jako kadra dalej nie będę miała łatwo w tej kwestii, jest to więc wieczna wyrwa w cyklu treningowym. Nieco słabo.

Poza tą przymusową przerwą, na drodze ku regularnym biegom stanęła mi choroba, którą przeszłam zaraz po powrocie do cywilizacji. Tym oto sposobem mój organizm został pozostawiony z rozwalonym w proch układem odpornościowym, ogólnym osłabieniem i kondycją wręcz na minusie w porównaniu do przeszło miesiąca temu. Nie powiem, wpływa to niezbyt motywująco na moją psychikę.

A i zacząć od nowa nie jest tak łatwo. Przede wszystkim w Warszawie panują mordercze upały, co oznacza, że aby biegać przyjemnie i bezpiecznie, trzeba wstać o poranku. Choć wśród moich rówieśników należę do osób wstających raczej wcześnie w okresie wakacyjnym, to jest to wciąż za późno *no i jest koleżanka M. Koleżanka M. wstaje o 5 rano i sprawia, że mam wrażenie, że moja 8 czy 9 to wręcz wieczór. Pozdrawiam koleżankę M.*. Przypomnijmy sobie także, że przed Wielką Przerwą, jak to niezwykle poetycko określiłam, nie biegałam mniej niż 6 kilometrów, a teraz pewnie będę musiała zejść poniżej pięciu *choć może i nie, kto to wie*, co skutecznie zabije we mnie ducha walki, a poczucie straty narasta we mnie jak szalone.

Cóż z tym zrobić? Nie pozostaje mi nic innego, jak ruszyć na podbój wszechświata i odbudować krok po kroku kondycję. Mordować się nie będę, bo to szkodzi urodzie. Ale już poczyniłam pewne kroki na drodze ku  biegowej świetności. Kupiłam na przykład nowe buty, jako że stare niemądrze zabrałam ze sobą do lasu i do niczego się potem nie nadawały. I poszukuję motywacji. Ku temu właśnie jest ten post - ku pokrzepieniu serc(a).

Gdy tylko przestanie padać *tak to w życiu bywa - jak nie upał, to deszcz*, wyruszę na znaną mi już aż zbyt dobrze ścieżkę tzw. "krótszej trasy", a Wam życzę, ażebyście w wakacje nie stracili sportowego ducha *co ja robię co roku, ale ććć*.

Pozdrowienia z drugiej strony internetu,

Valancy

sobota, 6 sierpnia 2016

Erin Morgenstern "Cyrk nocy". Gdy nastrój powala wszystkich na kolana

Prawda jest taka, że przeczytałam tę książkę jakiś miesiąc temu, więc szczegóły trochę mi się zatarły. Ale ććć

*Książkę przeczytałam w ramach stosikowego losowania. Całkiem świetna rzecz*

Prawdopodobnie nigdy nie spojrzałabym na ten wolumin, gdyby nie koleżanka T. oraz nie kto inny, jak nasza kochana Bukwa. Te dwie zacne dziewoje rozmawiały kiedyś na tenże właśnie temat, co nieco zainteresowało mój mały rozumek. I tak oto pewnego dnia wypożyczyłam z biblioteki tę książkę. I przeczytałam ją. No i fajnie.

Jest to powieść, która opowiada historię dwójki bohaterów - Cellii i Marka. Ich drogi krzyżują się w Cyrku, będącym własnością pewnego reżysera, którego nazwiska nie jestem w stanie napisać. Przepraszam. Znajdziecie w internecie.  Cyrk ten jest nieco osobliwy. Przede wszystkim jest otwarty od zachodu do wschodu słońca. Zamiast jednego dużego namiotu za płotem otaczającym teren cyrku jest wiele małych okrągłych namiotów. Atmosfera wewnątrz wszystkim odwiedzającym wydaje się magiczna, wiele przedstawień jest niewytłumaczalnych. 

Cóż, przyznaję, że nie była to najlepsza historia na świecie, ALE autorka tak zręcznie operuje słowami, że cały cyrk z jego zapachami, przedstawieniami, atrakcjami tak żywo stanął mi przed oczami jak nic jeszcze nigdy (no, może przesadzam, ale łapiecie przekaz). Obrazowo opisany świat przedstawiony sam aż cisnął się na oczy czytelnika. A nastrój powieści... Ach, tajemniczy nastrój wypełniał po brzegi każdą jej literkę. Fabuła jednak też nie była najgorsza, choć nieco zawiła. Jednak pasowała do nastroju. Nie powiem, bohaterowie wzbudzili moją sympatię. Mimo moich zastrzeżeń do akcji, wspominam tę książkę miło.

Moja ocena: 7/10

Pozdrowienia z drugiej strony internetu,

Valancy

czwartek, 4 sierpnia 2016

O całej serii książek w jednym poście - Andrzej Pilipiuk "Kuzynki"

To wcale nie jest tak, że w momencie pisania tego posta mam jeszcze jakieś sto stron do końca trzeciego tomu. Skąd ta myśl?

Każdy, kto kiedykolwiek próbował polecić komuś serię książek, opisując każdą z nich, coby się przypadkiem ten ktoś nie zniechęcił, spotkał się zapewne z problemem, z którym ja borykałam się, zastanawiając się, jak napisać, żeby było dobrze. Nie wpadłam nic do końca satysfakcjonującego, ale żeby nie zarzucić jakimś spoilerem czy czymś takim, postanowiłam mówić o serii jako o całości, mimo że uważam to za nieco krzywdzące dla książek, o których mowa. Mam na myśli trylogię "Kuzynki" autorstwa Andrzeja Pilipiuka.

"Kuzynki" jest to trylogia fantasy, w której skład wchodzą "Kuzynki", "Księżniczka" i "Dziedziczki". Opowiada ona historię trzech kobiet - Stanisławy i Katarzyny Kruszewskich oraz Moniki Stiepankovic. Pierwsza z nich to szlachcianka z Kresów, która pamięta jeszcze XVI stulecie, wciąż żywa mimo to dzięki kamieniowi filozoficznemu. Druga to  jej kuzynka narodzona wiele lat później, bo w wieku dwudziestym. Trzecia to nie dość, że księżniczka z czasów Bizancjum, to jeszcze wampir wyglądający na lat 16, mimo że na karku ma ponad milenium. Cała seria opowiada o perypetiach tychże kobiet, których drogi skrzyżowały się w XXI-wiecznym Krakowie. 


Cóż mogę na temat tych książek powiedzieć? Niewątpliwie nie są to książki wybitne, z których wyczytać można sens życia, co wcale nie oznacza, że ich lektura nie dostarczyła mi przyjemnych wrażeń. Przyznam, że zżyłam się nieco z bohaterkami tej książki, a ich historie wywołały u mnie ciekawość, co chyba było efektem zamierzonym przez autora. O wątku miłosnym nic nie powiem, bo postanowiłam, że o treści się nie rozpiszę, ale wspomnę, że nie przejął on całej fabuły, co nierzadko się przecież zdarza. Tak czy owak chwile spędzone przy tych książkach, choćby i niezbyt angażujących, nie uważam za chwile stracone.

Moja ocena: 7 i 3/4 /10

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

poniedziałek, 1 sierpnia 2016

I nikomu nie potrzebna dziś cywilizacja - mówili. O tym, jak pojechałam i wróciłam

Ile to już minęło... Ach, czuje się ten powiew świeżości, nieprawdaż?

Było tak. 28 czerwca bieżącego roku wyjechałam na obóz harcerski, z którego wróciłam w piątek, to jest 29 lipca. Każdy głupi więc policzy, że nie było mnie 32 dni. Ale mądra Valancy nie wpadła na genialny pomysł, żeby napisać postów do przodu i nie musieć zostawiać biednego... em... świata bez postów i takich tam. Tak czy owak oto jestem. A post ten będzie chaotycznym zbiorem moich myśli i zapowiedzią tego, co pojawi się tu w przyszłości.

Przede wszystkim przeczytałam kilka książek, w niedalekiej więc przyszłości można się spodziewać postów na ten temat. Może jakiś tag też tu zawita? Planuję też ruszyć do lasu z aparatem, co może skutkować pojawieniem się jakichś zdjęć. Taki letni napadł mnie nastrój, więc nigdy nic nie wiadomo - może coś szalonego?  Innymi słowy nigdy nic nie wiadomo.

Postanowiłam podzielić się z Wami wierszem, a właściwie fragmentem wiersza, który został mi w czasie obozu przedstawiony w wersji śpiewanej. Oto i on:


Ty przychodzisz jak noc majowa
Biała noc uśpiona w jaśminie
I jaśminem pachną twoje słowa
I księżycem sen srebrny płynie

Płyniesz cicha przez noce bezsenne
Cichą nocą tak liście szeleszczą
Szepczesz sny, szepczesz słowa tajemne
W słowach cichych skąpana jak w deszczu

Ech... Tak. "Gryzie mnie bezsens egzystencji", jak powiedziała kiedyś księżniczka Monika z książki Pilipiuka. *Tak, ją właśnie przeczytałam, między innymi rzecz jasna* Mimo tego stwierdziłam, że pora się wyrwać apatii i... spędzić moją marną egzystencję w miły i ciekawy sposób? Czy to ma sens? Nie wiem. Ale czy mam jakiś wybór? Raczej nie. Także hej przygodo! Wyruszam na podboje krainy weny by wypocić z siebie coś, co w najbliższym czasie umili Wam Waszą egzystencję, mam nadzieję. Czekam więc na Wam tam, gdzie zawsze - po drugiej stroni internetu!

Valancy

sobota, 18 czerwca 2016

Nadchodzą wakacje - post typowo o niczym, mający na celu dać upust moim przemyśleniom i planom w dziedzinach wszelakich.

Nikt nie przykłada wagi to postów o niczym. 
A szkoda, pisanie ich jest wyjątkowo przyjemne.


Witajcie w intrygującej krainie myśli Valancy.

Może i nie jestem wielkim myślicielem, ogromnie zmotywowaną do działania osobą, czy też starszą panią z bagażem doświadczenia na plecach. Nie zmienia to faktu, że nadchodzący koniec roku, s tym samym wakacje i perspektywa nowych możliwości na horyzoncie nastrajają mnie do przemyśleń i planów na nadchodzące dwa miesiące. Tak więc postanowiłam podzielić się tym, co mi w duszy gra, co, mam nadzieję, nie tylko nie będzie wam przeszkadzać ale może także sprawi wam przyjemność.

A jeśli nie, to trudno. Mój blog, moje zasady.

Początek wakacji, a właściwie ich połowę, bo dokładnie miesiąc i jeden dzień, spędzę w objęciach mazurskich lasów na bozie harcerskim. Niemalże odcięta od cywilizacji, skupiająca się na samodoskonaleniu i przetrwaniu (oraz jedzeniu i spaniu kiedy się da, tak w praktyce), kontemplować będę dzieła natury. Spędzę ten czas w towarzystwie ludzi o podobnych ideach (pic na wodę i fotomontaż, Valancy, nie oszukuj się), lecz będą to ci sami ludzie przez cały czas - wraz z nimi będę jeść , spać, wypełniać liczne obozowe obowiązki, budować, niszczyć... Co może być nieco męczące. Człowiekowi potrzebne wtedy jest coś, co ma tylko i wyłącznie dla siebie, coś, w co nikt inny nie ingeruje. Dlatego też zakupiłam zeszyt i mam zamiar prowadzić dziennik obozowy, który będzie powoli zapełniany przeze mnie myślami, odczuciami, wspomnieniami, etc. Jestem tym wyjątkowo podekscytowana. A żeby oddać sprawiedliwość pewnej istotce bez oczu, muszę rzec, że pomysł ten zrodził się w mojej głowie po przeczytaniu posta Julii, której blog oświetla moje najciemniejsze dni.

Oczywiście, jak co roku, planuję też posunąć się w te wakacje jeśli chodzi o naukę. Rosyjski, angielski, liczne książki - to wszystko już czeka z tyłu mojej głowy na odkrycie. Ale największą wagę przykładam w tym momencie do biologii. Spójrzmy prawdzie w oczy - konkurs sam się nie wygra, liceum nie poczeka. Dlatego też planuję ostro zabrać się do pracy, w czym wspiera mnie koleżanka M. (ta sama, której ręka podtrzymywała mnie przed upadkiem na łyżwach. Ach, M., cóżem bym bez Ciebie uczyniła?) i w czym ja zamierzam wspierać ją. Nie wiem, na ile uda mi się ten plan wypełnić, ale póki co wierzę, że wszystko jest możliwe, jeśli się do tego dostatecznie przyłoży (huhu, zaleciało Paulo Coelho)!

Jednego jestem pewna - poczta polska będzie miała przeze mnie urwanie głowy. Tak, drodzy państwo, absolutnie kocham, uwielbiam, miłuję i adoruję tradycyjnie listy, pisane ręcznie, pełne emocji i pracy i o mój Boże. Nic równać się nie może z radością, która rodzi się w mej duszy po otrzymaniu listu od osoby, którą darzę wszelakiego rodzaju ciepłymi uczuciami. Sama więc staram się w wakacje pisać listów od groma, ażeby radość tę szerzyć wśród przyjaciół dalszych i bliższych, rodziny i w ogóle wszystkich! Gdy wraca się do listów, pojawia się ta sama radość, co za pierwszym razem - jest więc to radość długoterminowa!

Nadchodzi nowy rok szkolny. Ostatni w tej szkole. Przeraża mnie, jak szybko czas płynie, zbliżając mnie nie tyle do  kresu, ile do konieczności bycia dojrzałą i odpowiedzialną osobą, co w moim przypadku wydaje się być niewykonalne (co oznacza, że pozostanę w duszy dzieckiem, tak długo, jak to będzie możliwe). Ale nowy rok to nowy zastrzyk motywacji i słomianego zapału, który przy odrobinie pracy można przekuć w zapał "niesłomiany". Toteż zamierzam uczynić. Łuhu!

Post ten napisał Paulo Coelho. Zazwyczaj nie ma we mnie tyle radości.
Ciekawe...

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy

poniedziałek, 13 czerwca 2016

Jørn Lier Horst "Poza sezonem" - skandynawskich kryminałów ciąg dalszych

Mam słabość do  kryminałów. Szczególnie skandynawskich.

Skończyłam czytać "Zabić drozda" i zapragnęłam czegoś mniej... wyrafinowanego. Czegoś, co miło by się czytało i nie wymagało ode mnie myślenia. Takiego... literackiego odpoczynku. Więc sięgnęłam po coś, co zawsze działa. Kryminał! Pana Horsta bardzo lubię, klimat jego powieści wyjątkowo mi odpowiada, a i tym razem się nie zawiodłam.

"Poza sezonem" to kolejna książka, której bohaterem jest William Wisting. Tym razem prowadzi on dochodzenie w związku z ciałem znalezionym w domku letniskowym pewnego celebryty. Sprawa jednak od początku się komplikuje, wkrótce również okazuje się, że dotyczyć to może czegoś więcej niż tylko morderstwa.

Cóż, jakem rzekła, mam ogromną słabość do skandynawskich kryminałów. Jest coś w morderstwie popełnionym w tym zimnym i schludnym otoczeniu, co zawsze mnie pociągało. Nie są to oczywiście książki z przekazem, książki wielkie, dzieła, które wniosą wiele do mojego życia, jednak przyjemnie się je czyta, na co dowodem może być liczba tego typu powieści, które przeczytałam (wszystkie).

Ta konkretna część przygód pana Wistinga nie była najlepszą. Mimo przyjemności, jaką ta lektura mi sprawiła, nie zachwyciła mnie ona, co udało się niektórym książkom tego rodzaju. Ale powiedziawszy to, nadal polecam, bo czasem należy złapać trochę czytelniczej świeżości jakimś niegroźnym kryminałem.

Moja ocena: 7/10

Pozdrawiam z drugiego końca internetu,

Valancy.

czwartek, 9 czerwca 2016

Harper Lee "Zabić drozda" i moja miłość do Skauta

Ach, klasyki. Aż ciężko je komentować, strach nieco mnie przed tym ogarnia...

Źródło
Cóż, jak się pewnie domyślacie, "Zabić drozda" było moją lekturą szkolną, z czegom  niezmiernie rada, jako że przeczytawszy tą książkę, przekonałam się, że wszystko, co o niej do tej pory mi powiedziano, było szczerą prawdą. A w moim sercu zapanowało szczęście, które zjawia się tam zawsze, gdy uznam dzieło omawiane w klasie za wartościowe. Tak też stało się z powieścią Harper Lee. 

Książka ta jest na tyle skomplikowana, że opisanie jej fabuły w kilku zdaniach przychodzi mi z trudem, ilekroć takową próbę podejmuję. Zakładam, że większość z was przeczytała ją, acz mimo wszystko postaram się zachować konwencję przeze mnie przyjętą. Tak więc całość opowiadana nam jest z perspektywy Jean Louise, przez rodzinę i znajomych zwaną Skaut, małą dziewczynkę u progu jej lat szkolnych. Jest ona córką prawnika, Atticusa, który wychowuje swoje dzieci, ją i jej starszego brata, Jema, w sposób jak na tamte czasy dość nowoczesny. Nie bije ich, nie krzyczy, zawsze udziela odpowiedzi na pytania, traktuje ich poniekąd jak partnerów, choć jest także troskliwym rodzicem. Dostaje on karkołomne zadanie bronienia w sądzie niejakiego Toma Robinsona, który został oskarżony o gwałt. Ważnym tutaj czynnikiem jest fakt, że mężczyzna ten jest czarny.

Na tym zakończę ten wstęp, przechodząc do części, której nieco się boję. Wyrazić swoją opinię mogę, jak zawsze, jednak pamiętać należy, że jestem tylko niewinnym podlotkiem, opinia ta więc jest raczej amatorska.

Uważam tą powieść za dzieło (nie bez powodu używam tego właśnie słowa) wyjątkowo wartościowe. Nie dość, że jest ono ciekawie napisane, zwraca ono także uwagę na problemy społeczne, z którymi stykają się bohaterowie oraz stawia czytelnika w nieco niekomfortowej pozycji, jako że odniosłam wrażenie, jakby Harper Lee każdego z nas stawiała w roli mieszkańca miasteczka, człowieka, który idzie za wolą ogółu, elementu zbiorowości, która skazała Toma Robinsona jeszcze zanim ten trafił przed oblicze sądu.

Osobiście darzę także ogromną miłością małą Skaut - dziewczynkę wybuchową i gwałtowną, acz zdolną, mimo swojego młodego wieku, bronić honoru ojca choćby i kosztem własnych zębów oraz tak głęboko wierzącą w sprawiedliwość świata, którą to wiarę podburzyła sprawa Toma Robinsona. Ale przede wszystkim uwielbiam ją za jej ogrodniczki, tak znienawidzone przez jej ciotkę.

Jeśli więc ktoś zastanawia się, czy czytać czy nie, mogę udzielić klarownej odpowiedzi na to pytanie - czytać.

Moja ocena: 10/10

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

poniedziałek, 6 czerwca 2016

Jane Austen "Rozważna i romantyczna"

Przeczytałam romansidło. Drugie w swoim życiu. Ale dziwnie.

No więc... Po długiej nieobecności postanowiłam się zabrać za blogowanie, co pewnie nie wyjdzie mi za dobrze. Bo nadchodzą wakacje. A to oznacza miesiąc bez internetu. Bo jestem harcerką. Ech. 

Ale wracając. Zaczynałam tą książkę co najmniej trzy razy. Ale w końcu mi się udało! Brawo ja!

Powieść opowiada historię czterech pań, choć skupia się właściwie na dwóch z nich. Eleonora, Marianna i Małgorzata, trzy siostry, oraz ich matka zmuszone były przeprowadzić się do małego domku farmerskiego. Cała historia kręci się wokół perypetii miłosnych dwóch najstarszych - Eleonory i Marianny. Eleonora, jako tytułowa rozważna, charakteryzuje się rozsądkiem, do wszystkiego stara się podchodzić z dystansem i nie daje emocjom przejąć nad nią kontroli. Marianna zaś jest
wyjątkowo emocjonalna, wierzy w wieczną i jedyną miłość. Jak można było się tego spodziewać, obie są zakochane. Tyle że pierwsza nie obnosi się z tym, stara się nie wyciągać pochopnych wniosków i nie robić sobie fałszywych nadziei, co nie zawsze jej wychodzi. Druga zaś wręcz przeciwnie. O jej miłości od pierwszego wejrzenia wie chyba każdy w promieniu dziesięciu mil, I od razu założyła, że skończyć się to może jedynie małżeństwem.

Cóż, oczywiście nie była to wielce zaskakująca historia z licznymi zwrotami akcji.  Od niespełna połowy wiedziałam już, jak się zakończy. Ale mimo wszystko podobała mi się, co wprowadziło w zdumienie samą mnie. Ach, jak miło się zaskakiwać. Jeszcze jedna rzecz mnie skonsternowała. Gdy przerwałam ją drugi raz, gwałtownie zaczęłam mieszać fabułę tej książki z "Dumą i Uprzedzeniem".

Podsumowując, nie zachwyca ale sprawia przyjemność. I nie wymaga.

Moja ocena: 8/10

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

środa, 1 czerwca 2016

Żegnaj maju nasz... Ale nadchodzą wakacje!

Ach, jak się zabrałam, to przez chwilę nie odpuszczam, nieprawdaż?

Cześć!!

Zdjęcie może i z kwietnia, ale za to jakie wiosenne!
Maj się skończył. Ubolewam nad tym faktem, gdyż niezmiernie lubię maj. Jednak jest to fenomenalna okazja do dodania nowego... *budowanie napięcia* krótkiego podsumowania miesiąca!!! Kto się cieszy? Ja wyjątkowo.

Książkowo był to miesiąc o aktywności przeciętnej. Przeczytałam bowiem trzy książki: "Zabić drozda" pióra Harper Lee, "Rozważną i Romantyczną" autorstwa Jane Austen oraz norweski kryminał norweskiego autora, którego imię brzmi Jørn Lier Horst, "Poza sezonem". Wszystkie te książki były niewątpliwie właściwym wyborem, lektura ich sprawiła mi wiele przyjemności. A moje zdanie na ich temat już wkrótce pojawi się tu, na blogu.

W dziedzinie filmów i seriali niezbyt wiele się działo poza może jednym przełomem. Chodzi tu o odkrycie pewnej serii, która stała się niezwykle droga mojemu sercu, a mianowicie Orphan black (z tego miejsca serdeczne dzięki składam Bukwie oraz koleżance T.). Przedstawiona w tym serialu historia powiada o Sarze oraz jej... cóż tu wiele mówić, o osobach wyglądających tak samo jak ona. Acz szczegółów nie zdradzę, sami musicie się przekonać. W każdym razie serdecznie polecam.

Teraz chwila sportowa. Panie i panowie, ogłaszam wszem i wobec, że maj 2016 roku był najbardziej aktywnym biegowo miesiącem od dawien dawna. Duma rozpiera mą pierś. Inna sprawa, że na lewej stopie mam od jakiegoś czasu niezaleczony odcisk. Ał.

Miałam urodziny! Kolejny powód, by uwielbiać/nienawidzić wspaniały ten miesiąc. A celebracja była udana niezwykle. Z tego zaś miejsca chciałabym także podziękować wszystkim moim przyjaciołom i bliskim za ten wspaniały dzień! 

Zbliżają się wakacje, co oznacza, że wyścig po oceny już się zaczął. Sama biorę w nim udział, co jest nieco dołujące. Nie zmienia to faktu, że perspektywa długiego odpoczynku wakacyjnego, który zbliża się wielkimi krokami, niewątpliwie podnosi mnie na duchu. Słowem: wakacje, nadciągam!

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

poniedziałek, 30 maja 2016

Ballada o horrorze zakupów

Kolejne dziwne fakty o Valancy. Czy kiedyś się skończą? Pewnie nie.

Cześć! Jestem Valancy i nienawidzę zakupów. 

Naszło mnie na pisanie na ten temat głównie dlatego, że niedawno na zakupach byłam. Nikt mnie nie zaatakował, apokalipsa nadal (o dziwo) nie nastąpiła, mam obie nogi, obie ręce i zjadłam dobre lody. Wszystko wspaniale! Jednak nie było wspaniale. A dlaczego? Już spieszę z wyjaśnieniem.

Przede wszystkim, nie wiem, czy mam manię prześladowczą, czy co, ale zawsze, gdy spokojnie przeglądam sobie ubrania, nikomu przy tym nie szkodząc, mam wrażenie, że co najmniej dwie osoby mnie obserwują i oceniają na podstawie odzieży, którą wybieram. Naprawdę. Starsza pani w kącie niewinnie wertująca swetry? Nie! Jej krzywa mina i spojrzenie na mnie (wcale nie obok mnie) wskazuje na fakt, że nie  podoba jej się para spodni, którą trzymam w dłoniach, wybitnie jej się nie podoba i jestem dla niej świetnym przykładem rozpuszczonej młodzieży. I co z tego, że nigdy więcej jej nie spotkam?

Załóżmy jednak, że w sklepie nie ma nikogo. Prócz sprzedawcy. Przesadnie pozytywnego sprzedawcy, który natychmiast rusza w moją stronę i chce udzielić mi pomocy. Człowieku! Trzymaj się na dystans! Jeśli będę potrzebowała pomocy, poproszę o nią (nieprawda, boję się ludzi)!

Na pewno kupowaliście kiedyś kostiumy kąpielowe czy kąpielówki. Może więc zrozumiecie, jak bardzo źle wpływa to na moje samopoczucie. Choćbym nie wiem, jak dobrą figurę miała w momencie kupowania kostiumu, i tak będę czuła się źle. Wrodzone spaczenie. Ogólnie rzecz biorąc, kupowanie ubrań zazwyczaj obniża moją samoocenę.

I już ostatni, lecz nie mniej ważny powód. Pieniądze! Ubrania są drogie! Ja nie jestem specjalnie bogata i, co ciekawe, nie specjalnie lubię wydawać pieniądze. Nawet więc jeśli znajdę idealne rzeczy, które nie sprawiają mi bólu psychicznego, nie obędzie się bez niego, gdy podejdę do kas...

Także tego... Zakupy są złe. Nie lubię zakupów. *Valancy odreagowuje traumę sprzed kilku dni*

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.

piątek, 27 maja 2016

Słów kilka o harcerstwie

Znowu długo mnie nie było i wstawiam randomowe wpisy. słabo, Valancy, słabo.

Jestem harcerką. I biegam. Wbrew pozorom obie te informacje są istotne dla tego tekstu, jak okaże się potem. Lecz od początku. Ostatnimi czasy wielokrotnie zadawane było mi pytanie "dlaczego?". Raczej w stosunku do harcerstwa aniżeli biegania, choć takie przypadki również miały miejsce. Ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu, nie byłam w stanie udzielić odpowiedzi, która zadowoliłaby mojego rozmówcę. Postanowiłam więc zastanowić się nad tym, by później wrócić do tej konwersacji i dowieść, że naprawdę warto.  Oczywiście zapomniałam o tym. Ale przypomniałam sobie o tym przy okazji właśnie biegania. Wróćmy jednak do absolutnych początków.

Miałam wówczas osiem lat, były to wakacje pomiędzy drugą a trzecią klasą. I mimo że wciąż byłam małym brzdącem, spędzanie całych wakacji z rodzicami i młodszym, pięcioletnim wtedy, bratem już mi nieco zbrzydło. Zapragnęłam jeździć na wszelakie obozy i kolonie, tak jak moi koledzy. Postanowiłam więc porozmawiać z moją mamą. Ona zaproponowała mi wstąpienie do KIK'u (Klubu Inteligencji Katolickiej), w którym kiedyś prowadziła własną drużynę. Ja jednak nie wiedziałam, co to takiego, za to moja dobra przyjaciółka była zuchem! Powzięłam więc postanowienie, że również do nich dołączę, co poparła moja mama, dla  której tak naprawdę nie było większej różnicy, czy będę chodziła do KIK'u czy do ZHP, jako że i tak nie była już wtedy przesadnie katolicka.

A więc stało się. We wrześniu 2009 roku pojawiłam się na swojej pierwszej w życiu zbiórce zuchowej. A potem to już jakoś poszło. W 2010 roku, już jako żwawa dziewięciolatka, pojechałam na swoją pierwszą (i ostatnią z resztą) kolonię zuchową. Wspominam ją bardzo dobrze po dziś dzień. Potem byłam harcerką, obecnie zaś należę do drużyny starszo - harcerskiej. I tak oto we wrześniu tego roku minie osiem lat, od kiedy jestem w harcerstwie, co stanowi trochę ponad połowę mojego życia. Lecz nadal nie udzieliłam odpowiedzi na podstawowe pytanie. Po co?

Przede wszystkim nauczyło mnie to wielu rzeczy. Planowania na przód. Odpowiedzialności. Nauczyłam się pracować z dziećmi, osobami nieco starszymi ode mnie również. Zahartowałam się. Nauczyłam się nie zwracać uwagi na pot czy brud. Ale tu przecież nie o to chodzi.

Czas nawiązać do biegania. Nie tak dawno temu w moim planie pojawił się dystans siedmiu kilometrów. Założyłam więc buty i wyruszyłam do pobliskiego lasu. Biegnę sobie tak, już pięć kilometrów za pasem i nagle poczułam pewien zapach. I nie zrozumcie mnie źle, tu nie chodzi o zapach lasu, ten towarzyszył mi przecież przez cały czas. To był zapach obozu. Pewnie ci, którzy nigdy na takim obozie nie byli, bądź byli raz, nie rozumieją za bardzo, o co mi chodzi. Może marszczą teraz brwi, powątpiewając w prawdziwość tego zdarzenia. Mam nadzieję jednak, że harcerze pojmą, o co mi chodzi. Ten właśnie zapach wywołał uśmiech na mojej twarzy. Bo klimat obozu harcerskiego jest niepowtarzalny. Można oczywiście postawić namiot w środku lasu, ale to wciąż nie będzie to samo. Ciężko jest mi to wyrazić. Ale jednak nie można zaprzeczyć, że gdy rozmawiam z innym harcerzem, choćby z innej organizacji, na temat obozu, jest w tej rozmowie pewien rodzaj zrozumienia. Nie jest oczywiście tak, że nie chcę nawiązywać kontaktów z "cywilami". Czasem są one nawet przyjemniejsze. Ale czasem to zrozumienie to jedyne, czego mi potrzeba.


Obozy są męczące. Pod koniec chciałoby się spać całymi dniami. Warunki sanitarne nie zawsze są najlepsze. Mieszka się w namiocie z kilkorgiem innych ludzi tak samo spoconych i zmęczonych jak ty. Jedzenie nie zawsze powala na kolana. Wszędzie są komary, robaki, pająki i inne nieproszone stworzenia. Prawdopodobieństwo walnięcia się młotkiem w palec czy zacięcia się piłą jest aż nadto wysokie. A rany goją się długo, bo wokół pełno ziemi i bakterii, które tylko czekają, by się do nich dostać. A jednak, gdy tylko obóz się kończy, już nie mogę się doczekać następnego.

Valancy

czwartek, 7 stycznia 2016

Chyba troszkę, znikłam, nie? Szczęśliwego Nowego Roku!

Cześć!

Czy wiecie, że dziś rocznica zamachu na redakcję Charlie Hebdo? I nie jest to bynajmniej uwaga bez znaczenia - o nie! Ma to wydarzenie bowiem ogromny wpływ na ten post! A dlaczego tak jest i co to oznacza już bezzwłocznie tłumaczę.

Od początku tego roku szkolnego, tj. od września, przyjemność mam uczestniczyć w pewnym wspaniałym wydarzeniu - mówię tu o lidze debatanckiej. W najbliższym czasie, już za parę dni, czeka mnie debata na temat Charlie Hebdo - stąd też piszę post na temat debat teraz, nie zaś kiedy indziej.

Ale o co właściwie chodzi? Otóż w lidze debatanckiej wszelakie szkoły, a właściwie ich przedstawiciele w postaci drużyn debatanckich, mierzą się w spaniałych i emocjonujących rozgrywkach na wzór debat oxfordzkich, co wiąże się z ostrą wymianą argumentów i pełnymi emocji mowami o prawdzie objawionej. Tematy są wszelakie - od historycznych przez etyczno-moralne aż po absurdalne. Mimo iż obie drużyny znają temat przed debatą - co jest rzecz jasna konieczne do przygotowania odpowiedniej argumentacji - żadna z nich nie zna swej strony - czy tezy będą bronić (opozycja) czy też wręcz przeciwnie - obalać (opozycja), co sprawia, że każda z nich musi przygotować się na każdą ewentualność, nigdy nic albowiem nie wiadomo.

Co jest genialne w tychże rozgrywkach? Jest to genialna okazja do rozwinięcia swych umiejętności retorycznych oraz do nauki budowy spójnej argumentacji. Jak to przekonała się nasza drużyna, wymaga to jednak zaangażowania całego zespołu, gdy bowiem jeden zawali, reszta również poniesie tegoż czynu konsekwencje. Uczy więc to odpowiedzialności. Oczywiście jest to także okazja do poszerzenia swojej wiedzy ogólnej. I genialnej zabawy. Nawet nie wiecie, jakie zabawne rzeczy zdarzyć się mogą na kole debatanckim.

Cóż na celu ma ten  post jednakowoż? Właściwie powstał on jedynie, by szerzyć wiedzę o tym, że coś takiego istnieje, z licznych moich rozmów z rówieśnikami bowiem wynika, że nie jest ona wcale powszechna. Co prawda szerzenie jej poprzez niezbyt popularnego bloga prawdopodobnie nie  przyniesie ogromnych korzyści, lecz kto wie? Może natchnę kogoś do założenia własnej drużyny debatanckiej? Nigdy nic nie wiadomo. ;)

Pozdrowienia z drugiego końca internetu,

Valancy.